Pogarda z jaką mamy do czynienia owocuje zachowaniami nieobliczalnymi, czego mieliśmy dowód siedem lat temu, kiedy dokonał się - na szczęście jedyny dotychczas - mord polityczny —mówi w rozmowie z portalem wPolityce.pl sekretarz stanu w Ministerstwie Kultury i Dziedzictwa Narodowego Jarosław Sellin.
wPolityce.pl: Był Pan zaskoczony skalą hejtu po wypadku premier Beaty Szydło?
Jarosław Sellin: Oczywiście wolałbym, aby go nie było, ale niestety nie było to dla mnie zaskoczeniem. Zwróćmy uwagę, że przemysł pogardy funkcjonuje w Polsce od wielu lat i jest skierowany konkretnie w stronę mojego środowiska politycznego. Widzimy, że przynosi on efekty chociażby w sposobie reakcji na wypadki z udziałem polityków Prawa i Sprawiedliwości. Pogarda z jaką mamy do czynienia owocuje zachowaniami nieobliczalnymi, czego mieliśmy do dowód siedem lat temu, kiedy dokonał się na szczęście jedyny dotychczas mord polityczny.
Pojawiły się głosy, że pogarda wobec Pana kolegów może udzielić się także funkcjonariuszom BOR. Widzi Pan takie niebezpieczeństwo?
Nie stawiałbym tak daleko idących wniosków. Czasami widzę pracę funkcjonariuszy BOR i jeżeli chodzi o ochronę polityków, to mimo wszystko dobrze oceniam pracę jaką wykonują.
Minister Mariusz Błaszczak podkreślił na sobotniej konferencji, że do kolizji z udziałem samochodów rządowych dochodzi ponad 20 razy rocznie. Jednak za czasów koalicji PO-PSL tak głośno się chyba o nich nie mówiło?
Różnica polega na tym, że w czasie rządów koalicji PO-PSL wypadków było ponad 20 każdego roku, ale opinia publiczna się o tym nie dowiadywała i na tym polega różnica. Za naszej kadencji jeżeli dochodzi do wypadków, to o tym mówimy, nie ukrywamy tego. Powoduje to często poważną dyskusję, która moim zdaniem często jest przesadzona. Sam byłem uczestnikiem takiej kolizji w Izraelu, gdzie doszło do stłuczki kilkunastu samochód, w których jechali polscy i izraelscy politycy. Nie doszło wtedy jednak do żadnej poważnej dyskusji i nie wyciągano daleko idących wniosków. Uznano, że był to po prostu wypadek drogowy i zdecydowano się poprawić niektóre procedury. Myślę, że była to normalniejsza reakcja.
Zmieńmy temat. Kilka dni temu mówił Pan, że repolonizacja mediów dotknie lokalnej prasy i ma polegać na wykupie udziałów w danych mass mediach. Czy wiadomo jest, kto miałby takie udziały wykupować i skąd byłyby pieniądze?
W Polsce mamy dwa problemy własnościowe, o których mówiliśmy w czasie kampanii wyborczej. Chodziło o nadmiar kapitału zagranicznego w bankach i w mediach. Trzeba podkreślić, że są to szczególnie newralgiczne i wrażliwe sfery funkcjonowania państwa. Udało nam się przy pierwszej nadarzającej się sytuacji wykupić bardzo poważny bank od zagranicznego właściciela. Wyrównało to dysproporcję pomiędzy polskim a zagranicznym udziałem kapitału w sferze bankowej. Wydaje mi się, że do tego samego trzeba dążyć w przestrzeni mediów prasowych. Na poziomie prasy regionalnej i lokalnej mamy do czynienia z monopolizacją kapitału zagranicznego, który sięga nawet 90 proc., i jest to kapitał z jednego państwa - Niemiec. Musimy przygotować polski podmiot, który będzie chętny i gotowy do zakupu udziałów w prasie, kiedy pojawi się do tego okazja.
Czy jednak deregulacja obecności zagranicznego kapitału jest jedynym celem? Czy może chodzi o przywrócenie w mediach propolskiej narracji? Wydaje się, że zmiana kapitału niekoniecznie może coś zmienić.
Nie chcę wskazywać, kto głosi propolską rację stanu w mediach, a kto nie. Z jakichś jednak powodów poważne kraje Europy pomimo zasady wolnego przepływu kapitału, osób, know-how w Unii Europejskich nie pozwalają, aby większość mediów była w rękach kapitału zagranicznego. Nie do pomyślenia jest sytuacji, aby w Niemczech media były w większości w rękach francuskich, część mediów we Francji była w rękach niemieckich. Polska powinna dokładnie do tego samego zmierzać.
W Niemczech mamy jednak do czynienia z sytuacją, kiedy media są finansowane przez rząd, co prowadzi niekiedy co zastanawiających sytuacji. Wspomnę tutaj wydarzenia z Kolonii podczas nocy sylwestrowej, o których nie chciały informować media.
Rzeczywiście mieliśmy w Niemczech sytuację, kiedy przecieraliśmy oczy ze zdumienia, że pewne informacje nie mogą się przebić do opinii publicznej, bo były skutecznie blokowane. Okazało się, że poprawność polityczna, a może nawet jakieś dyspozycje władzy nie pozwalały mediom informować opinii publicznej o tych wydarzeniach. Można więc w takim wypadku mówić o zagrożeniu wolności słowa.