O telewizji Jacka Kurskiego i nauczycielach, a także o pomyśle na Muzeum Bazyliki Mariackiej mówi Jarosław Sellin z PiS, wiceminister kultury i dziedzictwa narodowego.
Widzę, że woli pan Brukselę od Warszawy, a fotel europosła od fotela ministerialnego.
- Dziwię się takiej tezie, że jeśli ktoś chce pracować w Parlamencie Europejskim to znaczy, że opuszcza Polskę. Poseł do Parlamentu Europejskiego reprezentuje własny kraj. W Polsce ma biuro poselskie. A do Brukseli jedzie po to, żeby walczyć o narodowe interesy. Poseł z Gdańska częściej przebywa w Warszawie, jeśli jest posłem krajowym, niż w Brukseli, kiedy jest posłem do Parlamentu Europejskiego. A przecież nie mówi się o nim, że „woli Warszawę od Gdańska.”
Opozycja to kandydowanie członków aktualnego rządu nazywa ucieczką.
- Ale przed czym? Nam nawet do głowy nie przychodziło, żeby 5 lat temu czepiać się Barbary Kudryckiej, Michała Boniego czy Bogdana Zdrojewskiego kiedy będąc ministrami, walczyli o mandaty do Parlamentu Europejskiego. Mieliśmy tylko zastrzeżenia do Donalda Tuska, który wolał blichtr funkcji szefa Rady Europejskiej, organizującego prace innym przywódcom państw narodowych, zamiast być nadal przywódcą własnego państwa. Jeszcze w żadnym, europejskim kraju tak się nie zdarzyło, żeby ktoś opuszczał stanowisko, które jest marzeniem każdego polityka, w trakcie jego sprawowania. No, ale najbliższy współpracownik Tuska powiedział, że „Polska to syf i folklor”, a dopiero w Brukseli jest się „grubym misiem”. Knajacko wyrażone, ale rozumiem. Każdy ma swoje aspiracje. Moim jest pracować dla pięknej Polski i własnych rodaków.
Czyli panu chodzi o aspiracje?
- Moje i mojego środowiska politycznego. Kandyduję, bo chcemy wygrać te wybory. Może to nieskromnie zabrzmi, ale w kierownictwie PiS-u widocznie uznano, że jako poseł z Pomorza od 14 lat, który swoją popularność przed czterema laty udowodnił wynikiem 35 tysięcy głosów, mogę dopomóc w tym zwycięstwie.
Drugie miejsce z listy PiS na Pomorzu, to trochę tak „jak być w ogródku i witać się z gąską”. Ryzykowne, przy założeniu, że PiS ma tu szansę tylko na jeden mandat.
- Znam realia, ale będziemy walczyć o dwa mandaty dla Zjednoczonej Prawicy. Pięć lat temu Pomorze było blisko uzyskania czterech mandatów. Ale jeden, ze względów frekwencyjnych, „odpłynął” nam na Śląsk. Jeśli tym razem będzie dobra frekwencja wyborcza, to jest szansa na cztery mandaty, w tym dwa dla nas.
Pamięta pan jeszcze, co znaczy być nauczycielem? Swoją karierę zaczynał pan w szkolnictwie.
- Oczywiście, że pamiętam. I wspominam to z sentymentem. Bardzo lubiłem ten zawód. Przez rok pracowałem jako nauczyciel w liceum, a przez następne cztery lata jako nauczyciel akademicki na Uniwersytecie Gdańskim. Mimo, że od tamtej pory minęło już ćwierć wieku, nadal utrzymuję dobry kontakt z wieloma byłymi uczniami i studentami.
Powinien więc pan rozumieć nauczycieli i ich walkę o godność i odpowiednie wynagrodzenie.
- Oczywiście, że ich rozumiemy. Rozumiemy, że trzeba wreszcie doprowadzić do tego, żeby nauczyciele godnie zarabiali. Jestem reprezentantem rządu i środowiska politycznego, które jako pierwsze w historii III RP postanowiło ten problem rozwiązać systemowo i systematycznie, proponując bardzo solidną, wiarygodną ofertę, rozłożoną w czasie.
Skoro ona taka dobra, to czemu nauczyciele strajkują?
- Nauczyciele chcą podwyżki i te podwyżki są. Dwie były w ubiegłym roku, trzecią zapowiedziano w tym roku i w planie są podwyżki w kolejnych latach. Dzięki temu w 2023 roku pensja nauczyciela dyplomowanego ma wynieść osiem tysięcy złotych. Czyli tyle - uwaga - ile zarabia poseł na Sejm Rzeczpospolitej.
To kwota brutto. Do tego jest jeszcze dieta i inne dodatki w przypadku posła. A obiecywanie nauczycielom czegoś za kilka lat jest jak propozycja Zagłoby, oferującego Niderlandy.
- To nie powinien być zarzut kierowany pod naszym adresem. My to, co obiecaliśmy, zawsze realizowaliśmy. Jeżeli ktoś chce szukać tych, którzy obiecują Niderlandy, niech się rozejrzy wśród naszych politycznych oponentów, którzy zapowiadali na przykład, że nie podwyższą wieku emerytalnego. A zrobili to.
To wszystko wiemy. Ale Platforma teraz nie rządzi. Tylko PiS i to wy macie kłopoty ze strajkiem nauczycieli. Jak pan myśli, kto kogo przetrzyma w tym sporze?
- Nie chciałbym na to patrzeć w taki sposób. Z natury jestem optymistą. I mam nadzieję, że wygra zdrowy rozsądek. Z naszej strony na stole znalazła się solidna, wiarygodna oferta.
Nauczyciele mogą się czuć upokorzeni słysząc, że nawet krowy i tuczniki mogą liczyć na dopłaty. To stało się już przedmiotem kpin w stylu, że „lepiej być świnią, niż nauczycielem”.
- Przez kogo jest to obśmiewane? Chyba przez wyjątkowo prymitywnych ludzi, którzy nie rozumieją, że mieszkańcy polskiej wsi, rolnicy, to istotna grupa społeczna w naszym życiu, która potrzebuje wsparcia. Nie mogę przejść obojętnie obok takich kpin. Kwestie, które podnosiliśmy na naszej konwencji rolnej w Kadzidle, powinny być poważnie traktowane, a nie w takim pogardliwym, kpiarskim tonie. Poza tym to mają być pieniądze ze środków europejskich, a nie z naszego budżetu.
Usłyszałam o rozmowach, które mają doprowadzić do utworzenia Muzeum Bazyliki Mariackiej w Gdańsku. Miałyby się w nim znaleźć cenne zabytki, będące dawniej na wyposażeniu kościoła, a dziś rozproszone po różnych muzeach.
- To nieprecyzyjnie pani usłyszała.
To proszę o precyzyjne wytłumaczenie.
- Od ponad ćwierć wieku w Gdańsku mamy taką sytuację, że zabytki należące formalnie do Muzeum Narodowego w Warszawie, znajdują się w Bazylice Mariackiej, wywalczone przez ś.p. proboszcza Stanisława Bogdanowicza. Muzeum słusznie, zgodnie z prawem, uważa się za właściciela tych obiektów i od czasu do czasu dopomina się przedłużenia umowy depozytowej i właściwego zabezpieczenia konserwatorskiego tych dzieł. Z kolei Kościół gdański, ze zrozumiałych względów uważa, że jest już właścicielem tych obiektów, bo one pochodziły z Bazyliki Mariackiej. I niechętnie zgadza się na podpisywanie kolejnych umów depozytowych. Ponieważ wygląda to jak przyznawanie się, że się nie jest właścicielem tych obiektów. Ten problem chcemy wreszcie rozwiązać, tak żeby wszyscy byli zadowoleni.
Da się tak?
- Najlepszym rozwiązaniem, do którego przychyla się też Muzeum Narodowe w Warszawie, jest zbudowanie Muzeum Bazyliki Mariackiej, w którym będą dobre warunki do przechowywania tych cennych obiektów. I one wreszcie będą mogły być oglądane przez gdańszczan i turystów. Bo dzisiaj one często wiszą na jakichś wysokich filarach i nie można im się nawet dobrze przyjrzeć. W Muzeum Bazyliki Mariackiej zwiedzający mieliby bliski kontakt ze sztuką, a nie przez lornetkę. Oczywiście chodzi o obiekty, które już nie spełniają funkcji sakralnych. Nie są obiektem kultu, nikt się do nich nie modli. Mam tu na myśli np. „Sąd Ostateczny” Moellera czy „Tablicę Dziesięciorga Przykazań” - dzieła naprawdę fascynujące. Chcemy pogodzić wszystkie strony i zlikwidować to wiszące między nimi napięcie.
Muzeum byłoby przy bazylice?
- Obok Bazyliki Mariackiej jest taka, powiedzmy, „dziura architektoniczna”. Przez wielki w tym miejscu stała szkoła mariacka. Budynek był ładny. Znamy go z dawnych rycin. Można go odbudować w podobnym kształcie. Tylko w środku byłoby już nowocześnie. Mielibyśmy możliwość oglądania ponad 20 cudownych obiektów z bliska, dobrze wyeksponowanych i opisanych. To można połączyć z prowadzeniem tam lekcji historii sztuki, nauką ikonografii, ikonologii, teologii. To bardzo dobra idea. Cieszę się, że zrodziła się w głowie dobrych historyków sztuki i że mogłem ją zoperacjonalizować.
Do tej pory można odnieść wrażenie, że ministerstwo kultury raczej przypomina ministerstwo wojny. Ciągle z czymś i kimś walczycie. A to „odbijacie” Muzeum II Wojny Światowej, a to toczycie bój o ECS.
- Jest dokładnie odwrotnie. To nam się ciągle wypowiada walkę, wmawiając, że nie mamy prawa do żadnych decyzji. Nawet jeśli w jakiejś instytucji wygaśnie kontrakt, to okazuje się, że nie możemy podjąć decyzji, aby dyrektorem został ktoś nowy, z konkursu. W przypadku Muzeum II Wojny Światowej, po połączeniu dwóch instytucji, mieliśmy prawo do podjęcia decyzji o powołaniu nowej dyrekcji nowej instytucji kultury. Ale przecież nie przeszkadzaliśmy poprzedniej dyrekcji w dokończeniu inwestycji (choć była mocno opóźniona) i w otwarciu muzeum. Nawet przesuwaliśmy datę połączenia dwóch muzeów, by poprzednia dyrekcja mogła to zrobić. Zamiast się cieszyć, że dostają jeszcze tak ważne i symboliczne miejsce, jak Muzeum Westerplatte, uznali to za akt agresji i wszczęli histerię, również polityczną.
Tak naprawdę, jak mówi opozycja, chodzi o to, że chcecie mieć „swoje” instytucje. „Swoich” ludzi obsadzić.
- Nie „swoje”, a polskie. To naturalne, że pewne decyzje są w rękach autoryzowanego w demokratycznych wyborach rządu i ministerstwa, które je organizuje, nadzoruje i finansuje.
Po raz kolejny słyszę od pana: - To nie my, to oni. To oni zaprzęgają politykę do kultury. A PiS jest jak baranek.
- To musi pani bardziej konkretnie postawić pytanie....
To spytam o awanturę o ECS, na przykład. Jak nie „wasze”, to obcinacie dotację.
- Czy pani kiedyś widziała, że liderzy PiS wchodzą do instytucji kultury i organizują sobie w niej konferencję prasową, czy ogłaszają swoje decyzje polityczne albo robią sobie w niej wiec o charakterze politycznym, a nawet wyborczym? Trudno to sobie wyobrazić, prawda? Bo nawet do głowy by nam to nie przyszło. A takie rzeczy w przypadku dzisiejszej totalnej opozycji są nagminne. I jeśli pani stawia tezę, że ktoś próbuje sobie coś zawłaszczyć, to ja odpowiadam - niezależność ECS jest już dawno złamana. Nie przez nas, tylko przez Platformę Obywatelską i bliskich jej polityków. Bo tam odbywają sie briefingi, konferencje prasowe, wiece polityków związanych z Platformą Obywatelską albo jej akolitami. Lech Wałęsa też się nie powstrzymuje przed tym, żeby właśnie w ECS wygłaszać swoje radykalne i agresywne poglądy polityczne. Więc kto złamał niezależność ECS? Dla dyrektora ECS to realny problem. Nie raz interweniowałem. I dyrektor przyznawał, że to się działo bez jego wiedzy i zgody. A się działo.
Może więc PiS też powinno tam zorganizować jakąś konferencję czy panel? Od tego m.in. właśnie ECS jest, od wymiany poglądów.
- Gdybyśmy mieli ochotę, to byśmy coś zorganizowali. Ale nie bez zgody dyrektora, jak to się dzieje nieustannie w wykonaniu „partii władzy” na Pomorzu i w Gdańsku, czyli PO. Powtarzam - to Platforma złamała niezależność tej instytucji.
Zapytam teraz byłego dziennikarza, jak się panu podoba telewizja Jacka Kurskiego?
- Jest absolutnie niezbędna.
Dla Prawa i Sprawiedliwości, jak rozumiem.
- Media publiczne funkcjonują w każdym kraju Unii Europejskiej. Niepokoją mnie więc sygnały, napływające ze strony totalnej opozycji, która zapowiada, że zlikwiduje media publiczne w Polsce. Bylibyśmy wtedy ewenementem w cywilizowanych krajach Zachodu. Nawet w Stanach Zjednoczonych jest, wbrew temu co się mówi, telewizja publiczna, czyli PBS. Więc takie media są absolutnie niezbędne, konieczne dla pełnego spectrum treści, które powinny w mediach elektronicznych funkcjonować.
Ja raczej wyobrażam sobie, że Koalicja po dojściu do władzy będzie miała pokusę postawienia na czele TVP swojego Kurskiego, który też będzie czuwał nad... jak to pan ładnie nazwał „pełnym spectrum treści”. Otworzyliście drzwi do partyjnej telewizji.
- A pani nie widziała, co się działo w czasach, kiedy rządziła Platforma?
Aż tak się nie działo. Jacek Kurski znany jest z tego, że potrafi wszędzie docisnąć gaz do dechy.
- Za rządów Platformy oglądałem wiadomości w trzech największych polskich stacjach telewizyjnych: TVP, TVN i Polsat. Wszystko wyglądało dokładnie tak samo, te same informacje, ta sama hierarchia ważności, te same sympatie i antypatie. Taki mieliśmy przed 2015 rokiem „pluralizm” w tych polskich stacjach telewizyjnych.
Kiedy w latach 90. pracował pan najpierw w TVP, a potem w Polsacie, to takiej ostrej, partyjnej retoryki nie było. Mimo, że nazywano was wtedy „pampersami”.
- To był termin wykluczający. W tamtej telewizji byliśmy obcym ciałem, które należało jak najszybciej „wypluć”. I jak tylko nadarzyły się sprzyjające okoliczności, to oczywiście nas „wypluto”..
Teraz w telewizji Jacka Kurskiego chyba już nie ma obcego ciała.
- Są bardzo fajni, młodzi, zdolni dziennikarze, którzy być może, gdyby ten moment po 2015 roku nie nastał, nie mieliby żadnych, najmniejszych szans odnaleźć się w jakiejkolwiek telewizji.
Czyli jest dobrze.
- W każdej rzeczywistości publicznej nigdy nie jest tak, że jest wszystko dobrze. Ale do ideału zawsze można zmierzać.